Osobiste podsumowanie czytelnicze roku 2016

Styczeń to tradycyjny czas podsumowań. Wydawnictwa, redakcje, blogi prezentują swoje autorskie zestawienia TOP w najróżniejszych klasyfikacjach: płyt, wydarzeń, gadżetów elektronicznych, gier czy książek uważanych za najlepsze w minionym roku. Nie zamierzam prezentować swojego zestawienia, gdyż uważam, że dopiero czas zweryfikuje wyjątkowość danego dzieła. Patrząc na moje książkowo-ebookowe podróże poczułem potrzebę, by pokrótce opisać, którymi ścieżkami szły moje literackie wędrówki w roku 2016.

Na początek troszkę statystyk

W zeszłym roku udało mi się wypełnić roczny plan pod względem przeczytanych książek. W moim ulubionym portalu Goodreads.com (który wszystko zlicza, przelicza, rekomenduje i podsumowuje) w rocznym „challenge” założyłem, że wyrównam rekord z 2015, czyli 30 pozycji. Najcieńszą w 2016 książką (tym razem tradycyjną), jaką przeczytałem wraz z dziećmi była pozycja „Dzieci piszą listy, Papież Franciszek odpowiada”.

W 2016 nie miałem także książki, która towarzyszyłaby mi przez 365 dni, jak to było w przypadku „Zdarzyło się” Włodzimierza Kalickiego w roku 2015 (wymienioną lekturę czytałem regularnie od 1 stycznia do 31 grudnia). Do tego kalendarium historycznego należy także rekord grubości, bo wg. Goodreads „waży” ponad 1100 stron.  Książkę, którą czytałem najdłużej w 2016 był „Kult. Biała księga, czyli wszystko o wszystkich piosenkach” autorstwa Wiesława Weissa. Codziennie przy śniadaniu „łykałem” jeden rozdzialik. Całość ukończyłem na początku września. Potem  zaszczytny tytuł śniadaniowej pozycji  przypadł zbiorowi tekstów byłego korespondenta Gazety Wyborczej w Moskwie – Wacława Radziwinowicza „Gogol w czasach Google’a”. Książka ta po raz kolejny potwierdziła moją refleksję towarzyszącą mi przy lekturze „Dziennika” Jerzego Pilcha, którego fragmenty drukowane były wcześniej w Tygodniku Powszechnym: teksty tego typu czytane „w kupie” robią o wiele potężniejsze wrażenie niż rozproszone w kolejnych numerach gazety.

Zeszły rok był także czasem kontynuacji „Mojej walki” Karl Ove Knausgarda. Tym razem był to tom drugi, chyba najgrubszy z całego pięcioksięgu. bo mający niecałe 750 stron i stanowiący najgrubszą pozycję przeczytaną przeze mnie w 2016 roku.

Mimo, że udało mi się jedynie wyrównać rekord trzydziestu książek, to rekord padł w ilości przeczytanych stron – 7343 wobec 7199 w roku 2015.

Sporo o kulturze,  antropologii…

W ramach swych czytelniczych przygód staram się czytać książki z różnych źródeł: i coś z reportażu („Polska otwiera oczy” Justyny Kopińskiej, które w formie książki jest świetnym rozwinięciem tekstów zamieszczanych w Dużym Formacie), i z zakresu kultury/ antropologii („Relikwie” ks. prof. Jana Kracika, wydają mi się wybitne praktycznie pod każdym względem i patrząc z dzisiejszej perspektywy aż dziwne, że autor nie spotkał się z sankcjami ze strony przełożonych kościelnych, którzy wbrew tezie ks.prof. Kracika zawartej w książce aktywnie propagują kult relikwii). Niestety „Relikwie” to przedstawiciel mniejszości, bo dostępny jest tylko w wersji papierowej. Pisząc o kulturze, można także wspomnieć o kulturze masowej. Tutaj przedstawicielem jest „Ciemna materia. Historia gówna” Floriana Wernera, w której najbardziej błyskotliwy jest tytuł, a sama pozycja jest po prostu do…niczego.

…i religii

Skoro piszę o kulturze i historii warto też wspomnieć o… religii. Tutaj naprawdę dużo się dzieje, bo jak patrzę na podsumowanie sporo tego było:

  • „Alfabet Tischnera” zebrany i opracowany przez Wojciecha Bonowicza,
  • wydany przez Tygodnik Powszechny zbiór tekstów o duchowości Krakowa „Franciszek w Krakowie. Duchowy przewodnik po mieście”.
  • Wielkim odkryciem zeszłego roku było spotkanie z publicystyką czeskiego kapłana ks. Tomasa Halika w zbiorze tekstów „Hurra, nie jestem Bogiem”, którego wizja Kościoła jest bliska z poglądami ks. prof. Józefa Tischnera, którego z kolei ja uważam za jednego z moich duchowych przewodników. Niestety, nie jest to koncepcja obecnie dominująca wśród współczesnych purpuratów.
  • Troszkę odstająca od reszty jest książka dla dzieci. Wydana przez krakowski WAM i wspomniana powyżej „Dzieci piszą listy, Papież Franciszek odpowiada” mieści się w tym samym nurcie, ale jest skierowana do dzieci. Czytaliśmy tę pozycję z moimi pociechami w ramach przygotowania pierwszokomunijnego i wyjaśniła, nie tylko dzieciom, wiele spraw związanych z wiarą.

Coś dla dzieci też się znajdzie

„Listy… ” nie były jedyną książką, którą czytałem razem z dziećmi. W naszym domu zrodziła się fajna tradycja, że nawet starsze pociechy, które samodzielnie łykają  kolejne tomy przygód Harry’ego Pottera są przyzwyczajone, że wieczorem mają czytane książki przez rodziców. Dla mnie jest to okazja do nadrobienia starych zaległości lub powrót do dawno czytanych pozycji. Jedną z nich jest „Nawiedzony dom” Joanny Chmielewskiej, którą to czytałem pełen zachwytu w wieku 12-13 lat. Zeszłoroczny powrót okazał się bolesny: narracja nie była tak błyskotliwa jak zdawała się dawniej, dialogi przewidywalne, a wszystkie niuanse, dwuznaczności zawarte w dialogach wyjaśnione i dopowiedziane.

O wiele więcej przyjemności sprawiła mi lektura nigdy wcześniej nieczytanego „Pana Samochodzika”, którego aż dwie części („Zagadki Fromborka” oraz „Niesamowity dwór”)przeczytaliśmy w 2016 roku i jesteśmy już w połowie cyklu. Fajnie się tłumaczy zawiłości historyczne ziem odzyskanych, których prawda historyczna mocno się różni od tej przedstawianej w książkach wydawanych w PRL.
Następnym przykładem nadrabiania zaległości jest zakończenie serii o Narnii „Ostatnia Bitwa”. Poza Nienackim i C.S. Lewisem ośmioletniej córce czytałem także „To zwierzę mnie bierze” Adama Wajraka w ramach edukacji ekologicznej, a starszemu synkowi horror stomatologiczny „Demoniczną Dentystkę” Davida Walliamsa. Autor przez serię swoich książek pragnie w zabawny sposób walczyć ze stereotypami oraz strachami dzieciństwa. I ile wcześniej czytana „Babcia rabuś” i „Pan Smrodek” świetnie przedstawiły problem szacunku do starszych czy ludzi biednych i bezdomnych, to w przypadku Dentystki nie jest już tak zabawnie i lekko. Mam wrażenie, że autor nie ma pomysłu na fabułę, by oswoić dzieciom wizytę u stomatologa. Przez brak pomysłu tekst staje się ciężki i męczący.

Trochę klasyki i reportażu

Czytając książki staram się sięgać także do klasyki. Około 10 lat temu obiecałem sobie,  że przeczytam wszystkie pozycje z Klasyki XX wieku sprzedawanej kiedyś w ramach „Biblioteki Gazety Wyborczej”. Udaje mi się przynajmniej raz w roku przeczytać jedną pozycję, co daje szansę na ukończenie kolekcji za jakieś 13 lat. W 2016 roku wybór padł na „Tajnego agenta” Josepha Conrada. Akcja bardzo ciekawa, ale język zbyt „kwiecisty”. Obecnie powstałoby raczej opowiadanie czy nowelka, a nie powieść na 230 stron.

Poza powieścią z klasyki  (lecz spoza kolekcji) przeczytałam także antyutopię „Nowy, wspaniały świat” Aldousa Huxleya oraz piąty tom „Lapidariów” Ryszarda Kapuścińskiego. Będąc przy mistrzu reportażu nie mogę nie wspomnieć o mistrzu fotografii, czyli zmarłym tragicznie w zeszłym roku fotoreporterze wojennym Krzysztofie Millerze. Jego  „13 wojen i jedna” czekała w kolejce, ale tragiczne wydarzenie nakłoniło mnie, by rzucić wszystko i w ramach oddania hołdu przeczytać o zawodzie fotoreportera wojennego – o kosztach psychicznych i emocjonalnych tego zawodu. Od strony technicznej: marzy mi się ponowne wydanie tej książki wzbogaconej o większą ilość zdjęć.

Coś z dreszczykiem oraz krótsze formy literackie (w tym trochę poezji)

W ramach wspomnień i powrotów winny jestem wspomnieć o książce, którą czytałem w ramach akcji Czytaj.pl, wybranej drogą eliminacji z dostępnych w akcji tytułów (nieczytana oraz nieobecna w moim ebookozbiorze). Wybór padł na „Lśnienie” Stephena Kinga. Był to powrót po latach do tego autora. Tej powieści dotychczas nie miałem okazji czytać, a jedynie oglądać w niesamowitym horrorze w reżyserii Stanleya Kubricka. Już zapomniałem jak King dobrze włada piórem. Troszkę gorzej z tłumaczeniem (szczególnie amerykańskich przysłów i powiedzonek), ale i tak był to dobrze spędzony czas w towarzystwie Jacka Torrence’a (który już zawsze będzie miał twarz Jacka Nicholsona) i jego rodziny.

Kolejnym gatunkiem, z którym staram się mieć do czynienia przynajmniej raz w roku, to opowiadanie lub zbiór felietonów. Mam tutaj dwóch mistrzów krótkiej formy, do których zawsze chętnie wracam. Pierwszy, to Janusz Anderman, który z felietonów opisujących naszą rzeczywistość na podstawie lektury prasy prawicowej zrobił małe arcydzieła, a drugi to pisarz pochodzący z Kędzierzyna Koźla czyli nieoceniony Janusz (Herr) Rudnicki, z którym to w zeszłym roku spotkałem się po raz kolejny, tym razem w zbiorze „Trzy razy tak”.

Kolejne spotkanie z krótszą formą nastąpiło po ogłoszeniu nominacji do Literackiej Nagrody Nike. Wśród nominowanych znalazła się książka autorstwa Weroniki Murek „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”, która spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem krytyków literackich. Postanowiłem spróbować. Jestem pół roku po lekturze i jako tako pamiętam tylko pierwsze opowiadanie. Poza wrażeniem, że książka była zgrabnie napisana nie pamiętam nic. Może dobrze się stało, że skończyło się tylko na nominacji…

Nie mam stałego kontaktu z poezją, no chyba że uznać płyty Świetlików za tomiki wierszy to owszem. Dwa lata temu dosyć dokładnie zapoznałem się z tomikiem „Haiku” znanego poety i performera Dariusza Brzóski-Brzóskiewicza. Miałem kłopot, czy uznać je za klasyczne haiku, czy raczej parodię. Odpowiedź przyniosło mi „Haiku. Haiku mistrzów” Ryszarda Krynickiego, który nie dosyć, że pokrótce przedstawił największych mistrzów gatunku, to jeszcze pokazał próbki ich poezji. Poza formą niewiele ich łączy z Brzóską. Z drugiej strony oba rodzaje haiku mieszczą się w definicji tego typu wierszy i oba mnie w równym stopniu zachwycają.

Moje nowe horyzonty

Od kilku lat przyzwyczajam się do myśli, by także zapoznać się bliżej z twórczością Jacka Dukaja. Wiem, że to tematycznie i objętościowo ciężki kaliber. W ramach oswojenia postanowiłem rozpocząć znajomość od czegoś lżejszego, i niekoniecznie reprezentatywnego, tego autora. Wybór padł na „Wrońca”, który zaintrygował mnie formą, w jakiej zostały przedstawione mroczne czasy stanu wojennego. Wiem, że niedługo wrócę do niego, by przy pomocy tej pozycji wytłumaczyć latoroślom specyfikę tych czasów, bo nastrój grozy i chaosu pokazany jest w bardzo obrazowy sposób.

Znowu sentymentalne powroty

Kilka lat temu po dłuższej przerwie wróciłem do twórczości Jerzego Pilcha, dzięki jego dwóm tomom  „Dzienników”. Lektura uświadomiła mi, że na długie czasy separacji z tym pisarzem nie mogę sobie pozwolić. Dlatego postanowiłem, że co roku będę czytał przynajmniej jedną książkę z nim w roli głównej. W zeszłym roku był to wywiad rzeka „Zawsze nie ma nigdy”, gdzie z mistrzem staje w szranki w wywiadzie-rzece Ewelina Pietrowiak. Czytać Pilcha, to zawsze wyborna lektura. Nieważne, czy w powieści, felietonie, opowiadaniu, wywiadzie. Zawsze jest to dobrze spędzony czas.

Rok postanowiłem zakończyć czymś świeżym, co ledwie ujrzało światło dzienne. Taką książką była kolejna część przygód ks. Wacława Grosera autorstwa Jana Grzegorczyka „Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera”, która miała premierę w listopadzie 2016. Powrót po latach był ciężki, ale z innych przyczyn niż do „Nawiedzonego domu” Chmielewskiej. Poprzednie części opisywały mniej więcej na bieżąco, co się działo w polskim Kościele katolickim. Tym razem autor skupił się na czasach zaraz po śmierci Jana Pawła II i pierwszych czasach pontyfikatu Benedykta XVI. Przyznam, że czytało mi się to, jak stare pamiętniki, lub prasowe wycinki sprzed dekady. Kościół, szczególnie Polski, jest już w innym miejscu, z innymi problemami i pokusami. Książki typu „Przypadki ks. Grosera” powinny być pisane „na świeżo” i stanowić komentarz do nieodległych wydarzeń. Później zmieniają się w opowiastki z zanikającym kontekstem i tłem opisanych wydarzeń.

Nie tylko starocie, czyli nowe literackie znajomości

Na zakończenie chciałem się pochwalić książkami dwóch autorów, których, troszkę przez przypadek, odkryłem w zeszłym roku. Tutaj muszę zrobić ukłon dla usługi abonamentowej Legimi, dzięki której udało mi się tych autorów poznać. Średnio  raz w roku korzystam z miesięcznego abonamentu Legimi. Mając ogromną biblioteczkę własnych, jeszcze nieprzeczytanych ebooków, staram się znaleźć coś czego nie tylko nie mam w zbiorach, ale także wcześniej się z tym nie zetknąłem. W zeszłym roku dzięki Legimi pierwszy raz przeczytałem książkę Amosa Oza „Judasz” oraz „Kompleks Portnoya” Phlipha Rotha. Obydwie pozycje mnie po prostu zachwyciły. Liczę na to, że w bieżącym roku ta znajomość będzie kontynuowana.

W 2016 roku udało mi się pierwszy raz przeczytać książkę z tzw. self-publishingu. „Pozytywie nieobliczalni” Marcina Brzostowskiego. Wciągająca i błyskotliwie napisana powieść sentymentalna o pokoleniu lat 70- 80. Naprawdę nie rozumiem, jak mogła nie trafić do mainstreamowego obiegu…

Na koniec prasówka

Poza książkami uwielbiam czytać prasę. Obecnie jedynie w formie cyfrowej prenumeruję pakiet premium Gazety Wyborczej oraz Polityki Cyfrowej, a także Tygodnik Powszechny.

Plany, plany…

Co w 2017? Mam nadzieję wreszcie sięgnąć po komiks w formie tradycyjnej, bo jakoś trudno temu gatunkowi zagościć na czytnikach czy tabletach. Odczuwam też niedosyt lektur z gatunku literatury faktu, a także… klasycznych powieści. Poza tym pragnę wyrównać zeszłoroczny rekord w ilości przeczytanych książek.

Zapraszam do dołączenia do społeczności Goodreads. Naprawdę jest to świetne miejsce dla miłośników książek. Zapraszam do odwiedzenia mojego profilu i… nawiązania książkowych znajomości oraz wzajemnych inspiracji.